Uśmiechnięty Turniej
Australian Open to turniej, w którym wszyscy zawodnicy grają z uśmiechem. Są wypoczęci bo właśnie skończyli wakacje, można powiedzieć, że od tego turnieju zaczyna się cała zabawa – zbieranie punktów potrzebnych do londyńskich i singapurskich turniejów, które lada dzień się rozpoczną. Tenisiści grają więc na luzie, każdy sprawdza swoją formę i bada dyspozycje przeciwników. Zazwyczaj tu nie myśli się o kontuzjach (bo przecież było tyle czasu na ich wyleczenie), można więc zająć się grą i rozpieszczaniem fanów. Ci polują więc na autografy, sesje selfie, książki z dedykacjami – a tenisiści na wszystko mają i czas, i ochotę. Mają też do tego dużo miejsca – tego na kortach położonych w centrum Melbourne nie brakuje. Z pięknie położonego terenu nad rzeką Yarra, po której codziennie rano kajakarze lokalnych drużyn uniwersyteckich rozgrzewają ramiona, widać drapacze chmur biznesowej dzielnicy miasta, można więc wyskoczyć na mecz w przerwie na lunch. Ale kto do Melbourne przyjechał siedzieć w biurowcach? Na pewno nie my!
Dzień z życia w Melbourne
W Melbourne dni płyną nam szybko. Codziennie rano gramy w tenisa na pięknie położonych kortach w sercu parku Fawkners, a całe popołudnia spędzamy w Melbourne Park. Zazwyczaj kupujemy bilety Ground Pass, wejściówki, które dają możliwość wejścia na wszystkie korty oprócz 2 głównych. Kosztują one około 50 AUD na cały dzień (130 zł) – z nimi możemy łazić do woli między kilkunastoma mniejszymi kortami (500-1000 widzów), 2 większymi – Kortami nr 1 i 2 (3tys. widzów) i HiSense Arena (10 tys. widzów). Tu obowiązuje zasada kto pierwszy ten lepszy, ale jak się dobrze zakręcić to można spokojnie siąść w pierwszym rzędzie, a więc być 3 metry od Radwańskiej, Janowicza, Wawrinki, Dimitrova czy Thiema. Za mecze pierwszej trójki (oraz Australijczyków) trzeba zapłacić nieco więcej (od 120 AUD czyli około 300 zł za sesję – 2 lub 3 mecze) gdyż oni grają na stadionach z numerowanymi miejscami – noszącymi imiona australijskich tenisowych legend – Margaret Court (7500 widzów) i Roda Lavera (15tys widzów). Te obiekty oraz wspomniana HiSense Arena posiadają dachy, nie straszny więc deszcz, który i tak zdarza się tu najrzadziej spośród wszystkich wielkich szlemów. Pogoda potrafi rozpieścić, szczególnie nas, świadomych, że w Polsce trwa akurat zima – tu jest ciepło, bywa upalnie (wiatr znad outbacku potrafi przywiać nieraz i 43 stopnie, ale tylko na 3 dni – po nich temperatura wraca do klasycznych 25-30 stopni), czyli do gry i kibicowania idealnie. Na kortach możemy tak siedzieć do później nocy (niektóre mecze kończą się grubo po północy), jeśli jednak komuś zachce się spacerować po mieście – można bez problemu wyjść na miasto na kilka godzin i później wrócić na korty (czego nie wolno na przykład na Rolandzie Garrosie). Wówczas chodzimy po muzeach (kulturalnie Melbourne to miasto nr 1 w Australii), jeździmy dookoła miasta darmowym zabytkowym tramwajem lub podziwiamy panoramę miasta z najwyższego budynku na półkuli południowej – Eureka Tower. Zajadamy się też pysznościami – Melbourne, znane ze swej multikulturowości oferuje jedzenie z całego świata (kulinarna stolica kraju) – pyszne, niedrogie i dostępne na każdym rogu. Rzadko jednak do miasta chce nam się wychodzić…
Melbourne Park z rozmachem
Na terenie AO atrakcji nie brakuje i co roku znajdujemy tu coś nowego. Restauracji jest tu kilkanaście, oprócz bardziej eleganckich, klimatyzowanych można też stołować się w food truckach, które ustawione są w „międzynarodowej (wielkoszlemowej) przestrzeni” – są więc i francuskie bagietki, i amerykańskie burgery, i angielskie truskawki z bitą śmietaną. Na każdym kroku można się też napić piwa i obejrzeć mecze, wywiady, skróty i turniejowe drabinki na wielkich telebimach. Dla dzieci zbudowano tu osobny pawilon – nasze pociechy mogą tu obejrzeć występy Myszki Miki czy Batmana w teatrzyku, szaleć w parku linowym, malować twarze w narodowe barwy swoich ulubionych tenisistów i oczywiście grać w tenisa na kilkudziesięciu kolorowych mini kortach. W zeszłym roku na dużym terenie położonym przy wejściu na korty otwarto AO Festival, gdzie organizowane są koncerty. Grają tu światowej sławy gwiazdy i lokalni grajkowie, których Australijczycy uwielbiają – zabawa jest więc przednia. Teren festiwalu opróżnia się tylko wtedy gdy na kort wychodzi Federer. Ten ma tu (tak jak i wszędzie indziej na świecie) status Boga – nie można więc podczas jego meczu skakać do byle muzyki tylko wypada chociaż spojrzeć na telebim z bezpośrednią relacją z Rod Laver Areny.
Co oprócz Melbourne
W styczniowej stolicy tenisa spędzamy zazwyczaj 5-6 dni, szkoda by było bowiem lecieć tak daleko i cały urlop spędzić w jednym miejscu. Nasze 2 tygodnie na Antypodach dopełniamy więc kilkudniowym pobytem w Sydney oraz w miejscu dodatkowym, które co roku zmieniamy. Sydney jest świetne na początek przygody – tu mieszkamy przy plaży Manly, więc jet lag zwalczamy serfując lub drzemiąc na gorącym piachu, popołudniami słuchając opery i pływając po pięknym porcie Jackson turystycznym promem. Końcówka wyjazdu to zazwyczaj 3-4 dni łączenia relaksu i tenisowych treningów z aktywnościami w niecodziennych okolicznościach przyrody – albo jest to road trip po Tasmanii, albo wspinaczka na Górę Kościuszki, albo nury nad Wielką Rafą Koralową. Raz też wyskoczyliśmy do Nowej Zelandii. W 2019 roku po Sydney i Melbourne lecimy na bajkowe wyspy Whitsundays z najpiękniejszą australijską plażą Whitehaven. Miejsca jeszcze mamy, zapraszamy.